5 lis 2016

NIEDZIELA 5 CZERWCA 2011

Gapię się w sufit w sypialni. Sen nie przychodzi. Zapach Any, którym wciąż przesiąknięta jest
pościel, jest dla mnie prawdziwą udręką. Przykładam jej poduszkę do twarzy, by wdychać jej
woń. To męka i rozkosz jednocześnie. A może popełnię samobójstwo przez uduszenie?
Weź się w garść, Grey.
Wciąż na nowo odtwarzam w myślach wydarzenia dzisiejszego poranka. Czy mogły
potoczyć się inaczej? Z reguły nigdy tego nie robię, bo to wyłącznie strata energii, ale dzisiaj
szukam wskazówek, gdzie popełniłem błąd. I choć wyobrażam to sobie na różne sposoby, czuję
w kościach, że tak czy owak doszlibyśmy do tego impasu, czy to dzisiaj rano, czy za tydzień,
miesiąc, rok. Lepiej, że stało się to teraz, zanim przysporzyłem Anie jeszcze więcej bólu.
Myślę, jak leży skulona w swoim małym białym łóżku. Nie potrafię jej sobie wyobrazić
w nowym mieszkaniu – nie byłem w nim – ale widzę ją w tym pokoju w Vancouver, gdzie raz
z nią spałem. Potrząsam głową; tamtej nocy spałem dobrze jak nigdy w życiu. Budzik pokazuje
godzinę 2:00. Leżę tu już od dwóch godzin, myśli kotłują mi się w głowie. Oddycham głęboko,
raz jeszcze wciągając jej zapach, i zamykam oczy.

Mamusia mnie nie widzi. Stoję przed nią. Nie widzi mnie. Śpi z otwartymi oczami.
A może jest chora?
Słyszę brzęk. Jego klucze. Wrócił.
Biegnę i chowam się pod stołem w kuchni. Robię się malutki, tak mały, jak to tylko
możliwe. Moje samochodziki są tutaj ze mną.
Łup. Drzwi zatrzaskują się z hukiem, a ja podskakuję.
Przez palce widzę mamusię. Obraca głowę, żeby na niego popatrzeć. Potem zasypia na
kanapie. On ma swoje wielkie buciory z błyszczącymi klamrami i stoi nad mamusią,
wydziera się na nią. Uderza mamusię pasem. Wstawaj! Wstawaj! Ty popieprzona suko!
Ty popieprzona suko! Mamusia wydaje dźwięk. Jęczy.
Przestań . Przestań bić mamusię. Przestań bić mamusię.
Podbiegam do niego i uderzam go, i uderzam, i uderzam.
Ale on się śmieje i wali mnie w twarz.
Nie! – krzyczy mamusia.
Ty popieprzona suko.
Mamusia się kuli. Robi się taka malutka jak ja. A potem jest cicho.
Ty popieprzona suko. Ty popieprzona suko. Ty popieprzona suko.
Siedzę pod stołem. Palcami zatykam uszy i mam zamknięte oczy.
Dźwięk ustaje. On się obraca i widzę jego wielkie buciory, kiedy idzie do kuchni. Niesie
pas, uderza się nim o nogę.
Próbuje mnie znaleźć. Kuca i uśmiecha się okropnie.
Paskudnie cuchnie. Papierosami i piciem, i czymś brzydkim.
Tu jesteś, ty mały gnojku.

Budzi mnie przeszywający jęk. Jestem zlany potem i serce mi wali. Siadam gwałtownie na
łóżku.
Kurwa.
To ja jęczałem.
Oddycham głęboko, żeby się uspokoić, i próbuję wyrzucić z siebie wspomnienie odoru
ludzkiego ciała, taniego burbona i stęchłego smrodu cameli.
Jesteś popieprzonym sukinsynem.
Słowa Any rozbrzmiewają w mojej głowie.
Tak jak jego.
Kurwa.
Nie mogłem pomóc zaćpanej kurwie.
Próbowałem. Dobry Boże, próbowałem.
Tu jesteś, ty mały gnojku.
Ale mogłem pomóc Anie.
Pozwoliłem jej odejść.
Musiałem pozwolić jej odejść.
Nie musiała znosić tego całego gówna.
Patrzę na zegarek, jest 3:30. Idę do kuchni, gdzie wypijam wielką szklankę wody, potem
siadam do fortepianu.

Znowu gwałtownie się budzę i jest już rano – poranne słońce wlewa się do pokoju. Śniłem o Anie:
całowała mnie, czułem jej język w ustach, moje palce wplatały się w jej włosy; tuliła się do mnie
swoim rozkosznym ciałem, ręce miała związane nad głową.
Gdzie ona jest?
Na jedną błogosławioną chwilę zapominam o tym, co zaszło wczoraj, ale zaraz wszystko
wraca gwałtowną falą.
Odeszła.
Kurwa.
Dowód mojego pożądania wgniata się w materac – ale wspomnienie jej błękitnych oczu
zasnutych mgłą bólu i upokorzenia szybko rozwiązuje ten problem.
Czuję się jak ostatni drań, leżę na plecach z rękami pod głową i gapię się w sufit. Mam przed
sobą cały długi dzień i po raz pierwszy od wielu lat nie wiem, co ze sobą począć. Znowu patrzę
na zegar: 5:58.
Cholera, równie dobrze mogę iść pobiegać.

„Przybycie Montecchich i Capuletich” Prokofiewa dudni mi w uszach, kiedy wczesnym rankiem
gnam Czwartą Aleją. Wszystko mnie boli – płuca mi rozrywa, w głowie pulsuje, od środka zżera
mnie rozdzierający, tępy ból. Tak mnie boli, że nie jestem w stanie biec, chociaż bardzo się
staram. Przystaję, żeby zmienić muzykę, i wciągam w płuca bezcenne powietrze. Potrzebuję
czegoś… gwałtownego. „Pump It” Black Eyed Peas to jest to. Zaczynam biec.
Orientuję się, że biegnę Vine Street, i chociaż to idiotyczne, wiem, że mam nadzieję ją
ujrzeć. Kiedy zbliżam się do jej ulicy, serce wali mi coraz szybciej, moje zdenerwowanie rośnie.
Nie chcę ujrzeć jej za wszelką cenę – chcę się tylko przekonać, że nic jej nie jest. Nie, to
nieprawda. Chcę ją zobaczyć. Wreszcie jestem na jej ulicy i biegiem mijam jej budynek.
Wokół panuje spokój – ulicą przejeżdża jakiś olds mobile, dwie osoby wyprowadzają na
spacer psy – jednak w jej mieszkaniu nie widać żadnego ruchu. Przechodzę na drugą stronę ulicy
i przystaję na chodniku naprzeciwko. Po chwili chowam się w jakiejś bramie i uspokajam oddech.
W jednym oknie zasłony są zaciągnięte, w innych nie. Może to jej pokój. Może wciąż śpi –

jeżeli w ogóle tam jest. W mojej głowie rodzi się koszmarny scenariusz: wyszła gdzieś wczoraj
wieczorem, upiła się, kogoś poznała…
Nie.
W gardle zbiera mi się żółć na myśl, że jakieś inne ręce dotykają jej ciała, jakiś dupek pławi
się w cieple jej uśmiechu, sprawia, że chichocze, że się śmieje, doprowadza ją do orgazmu.
Potrzebuję całej swojej samokontroli, żeby nie wedrzeć się do jej mieszkania, by sprawdzić, że
jest tam i jest sama.
Sam jesteś sobie winien, Grey.
Zapomnij o niej. Ona nie jest dla ciebie.
Wciskam czapkę głębiej na głowę i sprintem gnam Western Avenue.
Trawi mnie wściekła, niepohamowana zazdrość, wypełnia ziejącą pustkę. Nienawidzę jej –
budzi w mojej psychice coś, czego nie chcę roztrząsać. Przyśpieszam, uciekam przed
wspomnieniami, przed bólem, przed Aną Steele.
Nad Seattle zapada zmierzch. Wstaję i się przeciągam; spędziłem w gabinecie cały dzień,
nadzwyczaj produktywnie. Ros też ciężko pracowała. Przygotowała i przysłała mi pierwszy szkic
biznesplanu i listu intencyjnego dla SIP.
Przynajmniej będę mógł mieć oko na Anę.
Ta myśl w jednakowym stopniu boli i sprawia przyjemność.
Przeczytałem i poczyniłem uwagi do dwóch wniosków patentowych, kilku kontraktów
i nowej specyfikacji projektu i przez cały ten czas, skupiony na pracy, nie myślałem o Anie. Mały
szybowiec wciąż stoi na moim biurku, przypominając mi szczęśliwsze chwile, jak Ana napisała
w swoim liściku. Wyobrażam ją sobie, jak staje w drzwiach mojego gabinetu, ubrana w jeden
z moich T-shirtów, długonoga i błękitnooka, na chwilę przedtem, jak mnie uwiodła.
Kolejny pierwszy raz.
Tęsknię za nią.
Wreszcie przyznałem się do tego przed sobą. Sprawdzam telefon w próżnej nadziei i widzę,
że Elliot przysłał SMS-a.

Piwo, ważniaku?

Odpowiadam.

Nie. Jestem zajęty.
Elliot z miejsca odpowiada.

W takim razie pierdol się.

No właśnie. Pierdol się.
Od Any nic: żadnych nieodebranych połączeń. Żadnego maila. Ból doskwiera mi coraz
bardziej. Nie zadzwoni. Chciała się uwolnić. Chciała ode mnie uciec i nie mogę mieć o to do niej
pretensji.
Tak będzie lepiej.
Idę do kuchni, żeby zmienić otoczenie.
Gail wróciła. Kuchnia jest wysprzątana, na kuchence coś bulgocze w garnku. Pachnie
smakowicie… ale nie jestem głodny. Gail wchodzi do kuchni i zastaje mnie, jak zaglądam do
garnka.
– Dobry wieczór panu.
– Gail.
Milczy – czymś zdumiona. Moim widokiem? Cholera, m uszę w yglądać podle.
– Chicken Chasseur? – pyta niepewnie.
– Jasne – bąkam pod nosem.
– Dla dwóch osób? – zagaduje.
Spoglądam na nią, co ją krępuje.
– Jednej.
– Dziesięć minut? – pyta z wahaniem.
– Może być. – Głos mam lodowaty.
Obracam się, by wyjść.
– Proszę pana? – powstrzymuje mnie.
– O co chodzi, Gail?
– Nie, nic takiego. Przepraszam. – Obraca się do kuchenki, żeby zamieszać kurczaka, a ja idę
wziąć kolejny prysznic.
Chryste, nawet mój personel zauważył, że źle się dzieje w państwie duńskim

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz