13 lis 2016

WTOREK 7 CZERWCA 2011

Pieprzymy się. Ostro. Przy drzwiach do łazienki. Jest moja. Wchodzę w nią, raz za
razem. Napawam się nią: jej dotykiem, jej zapachem, jej smakiem. Zaciskam pięść na jej
włosach, żeby nie mogła się poruszyć. Trzymam ją za tyłek, nogami oplata mnie w pasie.
Nie może się poruszyć; przygważdżam ją. Owija się wokół mnie jak jedwab. Szarpie
mnie za włosy. O tak. Jestem w domu. Tu właśnie pragnę być… w niej.
Ona. Jest. Moja. Już niemal dochodzi, zaciska wokół mnie mięśnie, głowę odrzuca do
tyłu. No, dalej, zrób to dla mnie. Krzyczy, a ja idę w jej ślady… och tak, moja słodka,
najsłodsza Anastasio. Uśmiecha się sennie, zaspokojona – i taka seksowna. Staje
i spogląda na mnie, z tym wesołym uśmieszkiem na ustach, nagle odpycha mnie i cofa
się bez słowa. Chwytam ją i jesteśmy w pokoju zabaw. Przytrzymuję ją na ławce.
Unoszę w ręce pejcz, żeby wymierzyć jej karę… ale ona znika. Stoi przy drzwiach i coraz
bardziej się oddala. Drzwi znikają, ale ona nie przestaje. Wyciąga do mnie błagalnie ręce.
Chodź ze mną, szepcze, ale wciąż się cofa, coraz bardziej niewyraźna… znika… nie widzę
jej… odeszła. Nie! – krzyczę. Nie! Ale nie mogę dobyć głosu. Jestem niemy. Niemy…
znowu.

Budzę się oszołomiony.
Cholera – to był sen. Kolejny wyrazisty sen.
Tym razem jednak inny.
Cholera! Cały lepię się od potu. Przez chwilę czuję ten dawno zapomniany, ale jakże
znajomy strach i podniecenie – jednak nie jestem już własnością Eleny.
Przenajświętszy Jezu. Ostatni raz mi się to przydarzyło, kiedy miałem ile? Piętnaście?
Szesnaście lat?
Leżę w ciemnościach, czując do siebie obrzydzenie. Ściągam podkoszulek i wycieram się.
Wszędzie jest pełno spermy. Uśmiecham się do siebie, mimo tępego bólu straty. Ten erotyczny
sen wart był tego. Za to reszta… kurwa mać. Obracam się i zasypiam znowu.

Poszedł sobie. Mamusia siedzi na kanapie. Jest bardzo spokojna. Wpatruje się w ścianę
i od czasu do czasu mruga. Stoję przed nią, ale ona mnie nie widzi. Macham do niej i już
mnie widzi, ale mnie odgania. Nie, Robaczku, nie teraz. On robi mamusi krzywdę. Mnie
też. Nienawidzę go. Jestem na niego taki wściekły. Najlepiej jest, kiedy mamusia i ja
jesteśmy sami. Wtedy jest moja. Moja mamusia. Brzuszek mnie boli. Znowu jest głodny.
Jestem w kuchni i szukam jakichś ciastek. Przysuwam krzesło do szafek i wdrapuję się na
nie. Znajduję pudełko krakersów. Nic innego nie ma. Siadam na krześle i otwieram
pudełko. W środku są tylko dwa krakersy. Zjadam je. Są smaczne. Słyszę go. Wrócił.
Zeskakuję, biegnę do swojego pokoju i wdrapuję się do łóżka. Udaję, że śpię. Trąca mnie
palcem. Nie ruszaj się stąd, mały gnojku. Teraz zerżnę tę twoją matkę dziwkę. Dzisiaj nie
chcę już oglądać twojej paskudnej mordy. Rozumiesz? Nie odpowiadam, więc uderza
mnie w twarz. Albo cię poprzypalam, ty mały fiutku. Nie. Nie. Nie lubię tego. Nie lubię,
kiedy mnie przypala. To boli. Rozumiesz, debilu? Wiem, że chce, żebym się rozpłakał. To
trudne. Nie mogę nawet pisnąć. Uderza mnie pięścią…

Znowu budzę się gwałtownie i leżę w bladym świetle świtu, ciężko dysząc. Czekam, aż
serce mi się uspokoi, i próbuję przełknąć kwaśny smak bólu w ustach.
Ona cię przed tym uratowała, Grey.
Kiedy była z tobą, nie przeżywałeś wciąż od nowa bólu tamtych wspomnień. Czemu
pozwoliłeś jej odejść?
Patrzę na budzik: 5:15. Pora iść pobiegać.

Jej budynek wygląda ponuro, wciąż pogrążony w cieniu, niemuśnięty wczesnoporannym słońcem.
Pasuje do mojego nastroju. W oknach jej mieszkania jest ciemno, ale zasłony w pokoju, któremu
przyglądałem się wcześniej, są zaciągnięte. To musi być jej pokój.
Mam w Bogu nadzieję, że śpi tam sama. Wyobrażam ją sobie zwiniętą na białym
metalowym łóżku, malutką kulkę Any. Czy śni o mnie? Czy ma koszmary ze mną? Czy już
o mnie zapomniała?
Nigdy nie czułem się taki nieszczęśliwy, nawet jako nastolatek. Może kiedy stałem się
Greyem… Sięgam pamięcią wstecz. Nie, nie – nie na jawie. Tego już za wiele. Z kapturem
naciągniętym na głowę, oparty o kamienną ścianę kryję się w bramie budynku naprzeciwko.
Straszna myśl przychodzi mi do głowy, że stoję tak za tydzień, za miesiąc… za rok? Obserwuję,
czekam, byle tylko choć przelotnie ujrzeć dziewczynę, która kiedyś była moja. Co za udręka.
Stałem się tym, co mi zawsze zarzucała – prześladowcą.
Nie mogę tak dalej. Muszę ją zobaczyć. Przekonać się, że nic jej nie jest. Muszę wymazać
z pamięci ten obraz, kiedy widziałem ją po raz ostatni: zranioną, upokorzoną, pokonaną…
i odchodzącą ode mnie.
Muszę coś wymyślić.

Kiedy wracam do Escali, Gail przygląda mi się beznamiętnie.
– Nie prosiłem o to. – Patrzę na omlet, który postawiła przede mną.
– W takim razie go wyrzucę, proszę pana – mówi Gail i sięga po talerz.
Wie, że nie znoszę, kiedy jedzenie się marnuje, ale nawet nie drgnie pod moim surowym
spojrzeniem.
– Robi to pani celowo, pani Jones.
Wścibska baba.
A ona uśmiecha się triumfująco, chociaż pod nosem. Patrzę na nią rozgniewany, ale ona jest
niewzruszona, a ja, pomny nocnego koszmaru, pochłaniam wszystko co do okruszyny.

Czy mogę zadzwonić do Any, żeby tylko się przywitać? Odbierze telefon ode mnie? Patrzę na
stojący na biurku szybowiec. Poprosiła, żebym się z nią nie kontaktował. Powinienem to
uszanować i dać jej spokój. Ale chcę usłyszeć jej głos. Przez chwilę się zastanawiam, czy może
zadzwonić i się rozłączyć, byle tylko usłyszeć, jak mówi.
– Christianie? Christianie, dobrze się czujesz?
– Wybacz, Ros, o co chodzi?
– Jesteś taki rozkojarzony. Nigdy nie widziałam cię w takim stanie.
– Nic mi nie jest – warczę.
Cholera – skup się, Grey.
– Mówiłam, że sytuacja finansowa SIP jest trudniejsza, niż sądziliśmy. Na pewno chcesz to
kontynuować?
– Tak. – Głos mam zacięty. – Na pewno.
– Ich zespół zjawi się dzisiaj po południu, żeby podpisać umowę wstępną.
– Dobrze. A co z naszą propozycją dla Eamona Kavanagha?

Zasępiony stoję i wyglądam przez drewniane żaluzje na Taylora, który parkuje przed gabinetem
Flynna. Jest późne popołudnie, a ja wciąż myślę o Anie.
– Christianie, z przyjemnością biorę pieniądze za to, żeby patrzeć, jak gapisz się przez okno,
ale przyszedłeś tu chyba nie dla widoku – odzywa się Flynn.
Obracam się ku niemu, a on patrzy na mnie z uprzejmym wyczekiwaniem. Wzdycham
i podchodzę do kanapy.
– Koszmary wróciły. Najgorsze ze wszystkich dotąd.
Flynn unosi brew.
– Te same?
– Tak.
– Co się zmieniło? – Przechyla głowę w oczekiwaniu na moją odpowiedź. Kiedy milczę,
dodaje: – Christianie, wyglądasz jak kupa nieszczęścia. Coś się stało.
– Poznałem dziewczynę.
– I?
– Zostawiła mnie.
Jest zdumiony.
– Już wcześniej kobiety cię zostawiały. Czemu tym razem jest inaczej?
Patrzę na niego pustym wzrokiem.
Czemu jest inaczej? Bo Ana jest inna.
Moje myśli zlewają się w jeden barwny kolaż: nie była uległą. Nie mieliśmy umowy. Była
seksualnie niedoświadczona. Była pierwszą kobietą, od której chciałem czegoś więcej niż tylko
seksu. Chryste – te wszystkie pierwsze razy, które z nią przeżyłem: pierwsza dziewczyna, obok
której spałem, pierwsza dziewica, pierwsza, którą przedstawiłem rodzinie, pierwsza, która
leciała „Charliem Tango’, pierwsza, którą zabrałem na lot szybowcem.
No właśnie… Inna.
Flynn przerywa moje rozmyślania.
– To proste pytanie, Christianie.
– Brakuje mi jej.
Twarz ma w dalszym ciągu uprzejmą i zatroskaną, poza tym jednak nie zdradza się
z niczym.
– Nigdy wcześniej nie tęskniłeś za żadną kobietą, z którą byłeś?
– Nie.
– Czyli ta była inna – podpowiada.
Wzruszam ramionami, on jednak nie daje za wygraną.
– Czy wasz związek opierał się na umowie? Była uległą?
– Miałem nadzieję, że nią zostanie. Ale jej to nie odpowiadało.
Flynn marszczy brwi.
– Nie rozumiem.
– Złamałem jedną ze swoich zasad. Zdobywałem ją przekonany, że jej się to spodoba, ale
okazało się, że to nie dla niej.
– Opowiedz mi, co się stało.
Tama puszcza i opowiadam o wszystkim, co wydarzyło się przez ostatni miesiąc, od
momentu kiedy Ana wpadła jak burza do mojego gabinetu, aż do chwili gdy w sobotę odeszła.
– Rozumiem. Rzeczywiście sporo się tego nazbierało od naszego ostatniego spotkania. –
Pociera ręką brodę i uważnie mi się przygląda. – Christianie, mamy tu do czynienia z wieloma
problemami, w tej chwili jednak chciałbym skupić się na jednym: co czułeś, kiedy powiedziała, że
cię kocha.
Wciągam gwałtownie powietrze, żołądek ściska mi się ze strachu.
– Przerażenie – wyduszam z siebie szeptem.
– Oczywiście. – Flynn kręci głową. – Nie jesteś potworem, za jakiego się uważasz.
Zasługujesz na miłość bardziej, niż sądzisz. Wiesz o tym. Ciągle ci to powtarzam. Przekonanie,
że jest inaczej, mieszka tylko w twojej głowie.
Patrzę na niego, nieczuły na pochlebstwa.
– A jak czujesz się teraz?
Zagubiony. Czuję się zagubiony.
– Tęsknię za nią. Chcę ją zobaczyć. – Znowu jestem w konfesjonale, winny własnych
grzechów: pragnę jej, a to pragnienie jest straszliwie mroczne, jakby była narkotykiem, od
którego się uzależniłem.
– Więc mimo że ona nie potrafi zaspokoić twoich potrzeb – jak to postrzegasz – tęsknisz za
nią?
– Tak. I rzecz nie w tym, że tak to postrzegam, Johnie. Ona nie może być tą, której pragnę,
ale też ja nie mogę być tym, kogo pragnie ona.
– Jesteś tego pewien?
– Odeszła ode mnie.
– Odeszła, bo ją wychłostałeś. Czy możesz mieć do niej pretensje, że nie podziela twoich
upodobań?
– Nie.
– A nie myślałeś, żeby związać się z nią na jej warunkach?
Słucham? Gapię się na niego wstrząśnięty. On tymczasem mówi dalej.
– Czy seks z nią zaspokajał cię?
– Oczywiście, że tak – odwarkuję zirytowany.
Nie zwraca uwagi na mój ton.
– A kiedy ją biłeś?
– Też, i to bardzo.
– Chciałbyś to powtórzyć?
Powtórzyć? I patrzeć, jak odchodzi – znowu?
– Nie.
– A to dlaczego?
– Bo to nie dla niej. Zadałem jej ból. Prawdziwy, dotkliwy ból… a ona nie może… nie chce… –
milknę. – Nie lubi tego. Była zła. Naprawdę cholernie zła. – Wyraz jej twarzy, zranione
spojrzenie będą mnie jeszcze długo prześladować… i nie chcę już nigdy więcej być tego sprawcą.
– Dziwi cię to?
Kręcę głową.
– Była wściekła – szepczę. – Nigdy jej takiej nie widziałem.
– Jak się wtedy czułeś?
– Bezradny.
– A to uczucie znasz – podpowiada.
– Znam? W jakim sensie? – O co mu chodzi?
– Nie rozpoznajesz w tym siebie? Swojej przeszłości? – Jego pytanie wyprowadza mnie
z równowagi.
Kurwa, w kółko to wałkujemy.
– Nie. To coś innego. Związek łączący mnie z panią Lincoln polegał zupełnie na czymś innym.
– Nie chodziło mi o panią Lincoln.
– A o co? – Głos niemal mi zamiera, bo zaczynam rozumieć, do czego zmierza.
– Przecież wiesz.
Z trudem łapię powietrze, przytłoczony niemocą i wściekłością bezbronnego dziecka. Tak.
Wściekłością. Sięgającą głęboko, obezwładniającą wściekłością… i strachem. Ciemność kotłuje się
we mnie gniewnie.
– To nie to samo – syczę przez zaciśnięte zęby, starając się nie stracić nad sobą panowania.
– Rzeczywiście, nie to samo – zgadza się Flynn.
Ale wspomnienie jej wściekłości wciąż staje mi przed oczami.
„Taką mnie właśnie lubisz? Taką, w tym stanie?”
Mój gniew rośnie.
– Wiem, co kombinujesz, doktorku, ale to nieuczciwe porównanie. Prosiła, żebym jej
pokazał. Przecież jest dorosła, do kurwy nędzy. Mogła użyć bezpiecznego słowa. Mogła
powiedzieć, żebym przestał. Nie zrobiła tego.
– Wiem. Wiem. – Unosi ręce. – Po prostu brutalnie ilustruję, o co mi chodzi, Christianie.
Jesteś gniewnym człowiekiem i masz ku temu aż nadto powodów. Nie będziemy teraz do tego
wracać. Niewątpliwie cierpisz, a nasza terapia ma na celu sprawić, żebyś zaczął siebie bardziej
akceptować i poczuł się lepiej sam ze sobą. – Przerywa. – Ta dziewczyna…
– Anastasia – mruczę nadąsany.
– Anastasia. Najwyraźniej wywarła na tobie ogromne wrażenie. Jej odejście spotęgowało
twoje problemy wynikające z porzucenia i zespołu stresu pourazowego. To oczywiste, że znaczy
dla ciebie o wiele więcej, niż jesteś to gotów sam przed sobą przyznać.
Gwałtownie wciągam powietrze. Dlatego to takie bolesne? Ponieważ ona znaczy więcej,
znacznie więcej?
Flynn mówi dalej.
– Musisz skupić się na tym, czego chcesz. A według mnie chcesz być z tą dziewczyną.
Tęsknisz za nią. Chcesz z nią być?
Być z Aną?
– Tak – mówię szeptem.
– Więc musisz skupić się na celu. I tu wracamy do tego, co wałkujemy przez cztery ostatnie
spotkania: terapii skoncentrowanej na rozwiązaniach. Jeżeli ona cię kocha, a tak ci powiedziała,
na pewno też cierpi. Powtórzę więc moje pytanie: myślałeś o bardziej konwencjonalnym
związku z tą dziewczyną?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo nigdy nie przyszło mi do głowy, że mógłbym.
– Cóż, skoro ona nie jest gotowa odgrywać roli uległej, ty nie możesz grać roli pana.
Gapię się na niego. To nie rola – ja taki jestem. I nagle nie wiadomo skąd przychodzi mi na
myśl jeden z moich wcześniejszych maili do Anastasii. Moje własne słowa: „Wydaje mi się, że nie
rozumiesz, iż w relacji pan/uległa to uległa ma prawdziwą władzę. To znaczy, że Ty. Powtarzam
raz jeszcze – Ty masz całą władzę. Nie ja”. Skoro ona tego nie chce… to ja też nie.
Zaczyna budzić się we mnie nadzieja.
Mógłbym ?
Mógłbym być z Anastasią w związku waniliowym?
Czuję ciarki na całym ciele.
Kurwa. Może mógłbym.
Jeśli dałbym radę, zechciałaby mnie z powrotem?
– Christianie, nieraz dowodziłeś, że jesteś człowiekiem, który bardzo dużo może, pomimo
swoich problemów. Takich ludzi rzadko się spotyka. Kiedy już wyznaczysz sobie cel, dążysz
i osiągasz go, zwykle przekraczając własne oczekiwania. Słuchając cię dzisiaj, nie mam
wątpliwości, że twoim celem było uczynienie Anastasii taką, jaką pragnąłeś ją widzieć, nie
wziąłeś tylko pod uwagę jej niedoświadczenia i uczuć. Mam wrażenie, że byłeś tak skupiony na
swoim celu, że przegapiłeś podróż, w którą wyruszyliście razem.
Przed oczami staje mi ostatni miesiąc: jej wtargnięcie do mojego gabinetu, skrępowanie
w Clayton’s, jej dowcipne, złośliwe maile, jej niewyparzona buzia… jej śmiech… jej krnąbrność, jej
odwaga – i uświadamiam sobie, że podobało mi się to wszystko, podobała mi się każda jedna
spędzona z nią minuta. To, jak mnie złościła, rozpraszała, śmieszyła, jak była zmysłowa
i cielesna – tak, podobało mi się wszystko. Odbywaliśmy razem niezwykłą podróż, oboje – a ja
z całą pewnością.
Pojawiają się ponure myśli.
Ana nie zdaje sobie sprawy z głębi mego zdeprawowania, mroku, jaki mieszka w mojej
duszy, drzemiącego we mnie potwora – może jednak powinienem zostawić ją w spokoju.
Nie jestem jej wart. Nie może mnie kochać.
Ale nawet kiedy to myślę, wiem, że nie mam dość siły, by trzymać się od niej z daleka…
jeżeli oczywiście przyjmie mnie z powrotem.
Flynn przywołuje mnie do rzeczywistości.
– Christianie, pomyśl o tym. Nasz czas dobiegł końca. Spotkamy się za kilka dni
i porozmawiamy o innych problemach, o których wspomniałeś. Poproszę Janet, żeby zadzwoniła
do Andrei i umówiła kolejne spotkanie.
Wstaje, a ja wiem, że na mnie już pora.
– Dużo muszę sobie przemyśleć – zwracam się do niego.
– Na tym polega moja praca, żeby dawać ludziom do myślenia. Tylko kilka dni, Christianie.
Musimy porozmawiać jeszcze o bardzo wielu rzeczach.
Ściska mi rękę z dodającym otuchy uśmiechem i wychodzę od niego z malutkim pączkiem
nadziei.

Stoję na balkonie i patrzę na Seattle nocą. Tu w górze jestem sam, daleki od tego wszystkiego.
Jak to ona powiedziała?
Moja wieża z kości słoniowej.
Na ogół odczuwam tu spokój – ostatnio jednak pewna niebieskooka kobieta zburzyła to.
„Myślałeś, żeby być z nią w związku na jej zasadach?” Słowa Flynna mnie prześladują, niosąc
ze sobą tak wiele możliwości.
Mógłbym ją odzyskać? Ta myśl mnie przeraża.
Pociągam łyk koniaku. Czemu miałaby mnie znowu chcieć? Czy jestem w stanie być tym,
kogo ona pragnie? Nie zrezygnuję z tej nadziei. Muszę znaleźć sposób.
Potrzebuję jej.
Coś zwraca moją uwagę – jakiś ruch, przemykający cień. Marszczę brwi. Co do…? Obracam
się, ale niczego nie zauważam. Zaczynam mieć zwidy. Jednym haustem dopijam koniak

i wracam do salonu.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz